Góry stały się prawdziwym sprawdzianem dla mnie. To było nie tylko spełnienie moich marzeń, to było potwierdzenie, że wszystko jest możliwe do osiągnięcia, gdy tylko człowiek tego bardzo chce. A ja chciałam, bardzo chciałam odzyskać dawną sprawność. I udało się, odniosłam pełne zwycięstwo, bo myśl, że może być inaczej zawsze dusiłam już w samym jej zarodku. Czasami samą mnie zdumiewała siła jaka tkwiła we mnie. A skoro siła ta była i jest we mnie, to jest ona także w każdym człowieku, wystarczy tylko w to uwierzyć.
Do pracy po mojej chorobie wróciłam już siedem lat temu i przez cały ten okres tylko raz chorowałam tak, że byłam zmuszona zostać w domu - przeziębienie z wysoką gorączką w parze uwięziło mnie w nim. Inne dolegliwości nie były w stanie pokonać mojego uporu, byłam silniejsza od nich, nie pozwalałam im zwalić mnie z nóg. Może to głupie z mojej strony, że tak siebie samą "torturowałam" własnym bólem, ale czy nie byłoby większą głupotą pozostać w domu i pozwalać chorobie się rozwijać? Czy gdybym usiadła tylko w fotelu lub położyła się do łóżka, ból byłby wtedy mniejszy, a ja wyzdrowiałabym szybciej?
Już dawno zauważyłam, że największym wrogiem mojego wyzdrowienia był bezruch, albo zbyt mało ruchu. Gdy tylko przestawałam ćwiczyć, chodzić na moje długie, kilkukilometrowe spacery każdego dnia, ból się nasilał i próbował mnie obezwładnić. Zmuszałam więc moje ciało do tego ruchu mimo sztywności i tak okrutnego czasami bólu, że łzy same z oczu wypływały. W chwilach krytycznych zdarzało się, że jak zardzewiały robot nie mogłam zrobić jednego kroku więcej. Stawy, mięśnie i ścięgna przestawały funkcjonować. W takich momentach ogarniała mnie panika, ale tylko przez chwilę. Instynkt podpowiadał mi, że panika jest moim wrogiem, rozum mówił zachowaj spokój i zimną krew a dasz radę. Zamykałam więc oczy i zbierałam się w sobie, koncentrowałam się nie na bólu, a na drodze, którą miałam do pokonania. Wiedziałam już z doświadczenia, że najtrudniejsze będą te pierwsze kroki po takim ataku, ale muszę je zrobić mimo iż wycisną ze mnie zimne krople potu i sprawią nieopisane cierpienie. Wiedziałam, że gdy pokonam pierwszy kilometr, to drugi będzie łatwiejszy, trzeci rozgrzeje mnie, a każdy następny przynosić będzie coraz większą ulgę. Katowałam więc siebie bezlitośnie mając przed oczami nagrodę, w którą mimo chwil załamań bardzo wierzyłam - powrót do zdrowia - i stało się.
Wędrując w górach pokonywałam siebie, a raczej wroga, który od tylu lat zamieszkiwał we mnie. Dzisiaj nie jestem od niego tak do końca wolna, ale mogę normalnie żyć bez przeciwbólowych tabletek. Po wyprawie w góry stałam się jakby bardziej zwinna i elastyczniejsza, bo tam wprawiałam w ruch każdą cząsteczkę mojego ciała, dotleniałam każdą komórkę oddychając kryształowo czystym powietrzem i wzmacniałam psychikę poddając się ich magii, podziwiając piękno krajobrazów i zdumiewając się drogą jaką pokonywałam każdego dnia przez siedem dni.
Do pracy po mojej chorobie wróciłam już siedem lat temu i przez cały ten okres tylko raz chorowałam tak, że byłam zmuszona zostać w domu - przeziębienie z wysoką gorączką w parze uwięziło mnie w nim. Inne dolegliwości nie były w stanie pokonać mojego uporu, byłam silniejsza od nich, nie pozwalałam im zwalić mnie z nóg. Może to głupie z mojej strony, że tak siebie samą "torturowałam" własnym bólem, ale czy nie byłoby większą głupotą pozostać w domu i pozwalać chorobie się rozwijać? Czy gdybym usiadła tylko w fotelu lub położyła się do łóżka, ból byłby wtedy mniejszy, a ja wyzdrowiałabym szybciej?
Już dawno zauważyłam, że największym wrogiem mojego wyzdrowienia był bezruch, albo zbyt mało ruchu. Gdy tylko przestawałam ćwiczyć, chodzić na moje długie, kilkukilometrowe spacery każdego dnia, ból się nasilał i próbował mnie obezwładnić. Zmuszałam więc moje ciało do tego ruchu mimo sztywności i tak okrutnego czasami bólu, że łzy same z oczu wypływały. W chwilach krytycznych zdarzało się, że jak zardzewiały robot nie mogłam zrobić jednego kroku więcej. Stawy, mięśnie i ścięgna przestawały funkcjonować. W takich momentach ogarniała mnie panika, ale tylko przez chwilę. Instynkt podpowiadał mi, że panika jest moim wrogiem, rozum mówił zachowaj spokój i zimną krew a dasz radę. Zamykałam więc oczy i zbierałam się w sobie, koncentrowałam się nie na bólu, a na drodze, którą miałam do pokonania. Wiedziałam już z doświadczenia, że najtrudniejsze będą te pierwsze kroki po takim ataku, ale muszę je zrobić mimo iż wycisną ze mnie zimne krople potu i sprawią nieopisane cierpienie. Wiedziałam, że gdy pokonam pierwszy kilometr, to drugi będzie łatwiejszy, trzeci rozgrzeje mnie, a każdy następny przynosić będzie coraz większą ulgę. Katowałam więc siebie bezlitośnie mając przed oczami nagrodę, w którą mimo chwil załamań bardzo wierzyłam - powrót do zdrowia - i stało się.
Wędrując w górach pokonywałam siebie, a raczej wroga, który od tylu lat zamieszkiwał we mnie. Dzisiaj nie jestem od niego tak do końca wolna, ale mogę normalnie żyć bez przeciwbólowych tabletek. Po wyprawie w góry stałam się jakby bardziej zwinna i elastyczniejsza, bo tam wprawiałam w ruch każdą cząsteczkę mojego ciała, dotleniałam każdą komórkę oddychając kryształowo czystym powietrzem i wzmacniałam psychikę poddając się ich magii, podziwiając piękno krajobrazów i zdumiewając się drogą jaką pokonywałam każdego dnia przez siedem dni.